Niytypowy szpacir

Piotr Drzyzga

publikacja 30.11.2023 11:00

Bo trochę jakby podróż w czasie. Powrót do przeszłości, której niby już nie ma, ale jednak trochę jest. Bo co jakiś czas wraca, ale… po kolei.

Niytypowy szpacir Pożegnalny numer papierowego, katowickiego "Sportu". Od jutra tytuł będzie ukazywał się wyłącznie w wersji elektronicznej. Piotr Drzyzga / Wiara.pl

8:10 – przychodzi SMS o treści „Dzien dobry. Buty są gotowe do odbioru”.

- Dzien-kuje - chciałoby się momentalnie odpisać, ale jednak się powstrzymuję. Bo to, że znowu mamy szewca w okolicy, to przecież mały cud. Tego fachu/zawodu/rzemiosła już nie ma. Po co cokolwiek naprawiać, ratować? Kup teraz! Nowość!  Zawrotnie niskie ceny! – skąd my to znamy, prawda?

A jednak u tego naszego szewca roboty tyle, że ostatnio się nie wyrabia. Wspomniany SMS przyszedł niemal tydzień później po słownie rzuconym „buciki powinny być na piątek”. Były „na czwartek” w następnym tygodniu. Ale to nevadí. Grunt, że „dobrze robi”, bo to przecież już nie pierwsze szczewiki, które nam z Żoną ratuje.

*

W drodze do szewca wstępuję do saloniku prasowego. Po ostatni ever papierowy numer katowickiego „Sportu”.

- Tyla lot. Tako gazeta. I co? – lamentuje sprzedająca. – Co za czasy. Ludzie…

Nic dodać, nic ująć. Może tylko zacytować fragment wstępniaka Andrzeja Wasika zatytułowany „Idzie nowe – cyfrowe”, w którym naczelny „Sportu” pisze tak:

…postęp informatyczny okazał się jednak koniec końców dla gazet, wychodzących na papierze, mocno niełaskawy. Przegrywały bowiem rywalizację na rynku medialnym z szybszymi, można nawet napisać, bardziej agresywnymi portalami oraz mediami społecznościowymi. Dotknęło to także „Sportu”...

Czyli to koniec. Choć… nie do końca. Bo od jutra „Sport” będzie dostępny w wersji elektronicznej. Na smartfony.

Niby fajnie, ale czegoś będzie jednak brakować. Papier to papier. Wielka przyjemność przerzucania stron, ich szelestu, autentycznego zagłębiania się w lekturze... On-line to nie to samo.

*

Ze „Sportem” w ręce wchodzę do piekarni. W domu choroba. Świńskie lyki, a jedyne co właściwie jeszcze można przy nich jeść, to drożdżowe. Śląski kołocz z posypką np. Ale nie ma.

- Jak to nie ma? Kołocza? – pytam z niedowierzaniem

- Tylko na zamówienie, a dziś nie zamawialiśmy – informuje mnie sprzedowacka z jedynej piekarni w okolicy, w której w ogóle kołocz jeszcze (czasem) mają. W innych w ogóle nie ma szans go kupić.

Szewc od szczewików wrócił. Kołocz sie traci. Kultowy, legendarny, ukochany katowicki„Sport” (albo raczej „Szport”, jak godali łojciec i dziadek), na którym przecież uczyłem się czytać - walczy o przetrwanie.

„O mój Śląsku, umierasz mi w biały dzień”?

***

Felieton z cyklu Okiem regionalisty